piątek, 21 października 2011

Wprowadzka do mieszkania na Moreno Nieto i ostatnie dni w MOIM MADRYCIE!

W Intercambiador de Moncloa znalazlam sie wtedy poraz ostatni. Poraz ostatni rowniez zegnal mnie luk triumfalny na Moncloa, nad ktorym to nieraz tak sie rozplywalam, robiac mu miliard zdjec o roznych porach dnia i nocy. Stal sie on bowiem dla mnie pewnym symbolem Madrytu, wolnosci, szczescia. Symbolem tego przyjemnego uczucia, towarzyszacemu swiadomosci, ze w tej chwili moje zycie lezy w moich rekach, a swiat stoi otworem.

Od razu po przyjezdzie popedzilam na metro, usiadlam przed bramkami, na swoich dwoch walizkach i czekalam na Pauline, z ktora tez mialam sie widziec poraz ostatni. Tego dnia miala wyjechac do swojego chlopaka, na polnoc i szczesliwie udalo nam sie tak zegrac czas, aby zobaczyc sie choc na pol godziny. Siedzac tam, nie dowierzalam temu wszystkiemu co sie wlasnie dzieje. Mialam ja widziec ostatni raz, wszystko po malu dobiegalo konca. Sytuacja nabrala tak patetycznego charakteru, ze czy chcialam czy nie, na sam widok Pauliny polecialy mi lzy, duuuzo lez. Haha. Nie lubie sie rozstawac, nie cierpie sie rozstawac. Zwlaszcza z ludzmi, ktorzy na prawde duzo dla mnie znacza. Ktorzy potrafia sie z Toba smiac, obzerac do nieprzytomnosci, imprezowac aż do rana, a pozniej leczyc wspolnie kaca, robic nic, albo porzadnie opieprzyc jak jest taka potrzeba, oraz pomoc, nawet jak o pomoc nie prosisz..
Kochana, chyba napisze do Ciebie odę. :)

W kazdym badz razie, po zlapaniu przez kazda z nas dwóch roznych lini metra, udalam sie na Puerta del Sol, gdzie zaczelam swoje przez kilka godzin trwajace koczownicze zycie. :P

Siedzac na fontannie z walizami mymi, poznalam pana Hamerykana, ktory wzial mnie za rowniez Hamerykanke i opowiadal o swojej pasji uczenia kobiet gry w szachy. Pozniej, doczekalam sie swojego mezczyzny, ktory zabral moje walizki, coby je przechowac w swoim miejscu pracy. Spotkalam kilka innych osob, odwiedzilam kilka sklepow i miejsc, spotkalam Marlene (moja wybawczynie od mieszkania), ktora zas wyslala mnie z jednym fly'ersem do klubu, abym sie troche rozluznila i pobawila, czekajac az ona skonczy prace. W konsekwencji czego, trafilam do klubu, w ktorym barman nie przestawal mi dolewac Sangrii i gdzie poznalam kolejnych rownie intrygujacych Amerykanow, z ktorymi przegadalam jeszcze troche swojego nadmiaru wolnego czasu. Taki, spokojny podwieczor koczownika. :) Po polnocy Marlena skonczyla prace, zabralysmy moje walizki i ruszylysmy przez Sol, na Calle Moreno Nieto, gdzie mialam mieszkac przez nastepne 4 dni.

Jak sie okazalo, w mieszkaniu przywitala nas irlandzko-hiszpanska impreza, na czele z moimi nowymi wspollokatorami - irlandka Alison i hiszpanem Jorge. Ludzie przesympatyczni, do rany przyloz, a mieszkanie wielkie i naprawde ladne.

Okolo 2, czy 3, prznieslismy sie do klubow, zeby potanczyc i pobawic do samego rana. :)

To fragment mojej drogi do mieszania na Calle Moreno Nieto:



a to sam budynek
Mieszajac tam, spedzilam na prawde fantastyczny czas. W istocie odpoczelam maksymalnie. I robilam dokladnie to, czego w tych ostatnich dniach bylo mi potrzeba.

Wracajac do hostow, bo mimo iz sie wyprowadzilam, nadal mialam z nimi kontakt, powiem tak:
Od Oscara dostalam smsa, w ktorym napisal, iz wie, ze spedzilam najlepsze wakacje w calym swoim zyciu, ze mowi mi goodbye i ze dziekuje, ze przyjechalam. Milo, ze podziekowal, ale hm.. czy ten czlowiek nie cierpi na jakis syndrom bycia Bogiem? To byla pierwsza mysl jaka mi przeszla przez glowe. Jest tak pewny, ze dal mi sama nie wiem co, i ze to wszystko, ze spedzilam udane wakacje, zawdzieczam tylko jemu.. W dalszym ciagu nie chcialam byc niemila, wiec nie odpisalam nic, bo i tez nie wiedzialam co.

Poniedzialek okazal sie dosyc stresowym dniem. Sofia miala do mnie zadzwonic z informacja, co robimy ze szpitalem. Niestety telefonu od niej sie nie doczekalam. W pewnym momencie ja zaczelam wydzwaniac, bo jesli mialam to zalatwic sama, to musialam tam pojechac jeszcze tego samego dnia, bo nastepnego przeciez odlatywalam. Dzwonilam wiec, dzwonilam, ale nikt nie odbieral. Raz bylo zajete, raz telefon wylaczony, a raz cisza. W koncu okolo 20, zdecydowalam sie zadzwonic do hosta, ktory rowniez nie odebral telefonu, ale w koncu mi napisal smsa, ze oddzwoni pozniej. Poprosilam, aby zrobil to ja najpredzej bedzie mogl, bo musze zalatwic ta sprawe ze szpitalem, oraz odzyskac jeszcze przed wyjazdem swoja karte ubezpieczenia. Na to, dostalam powalajaca odpowiedz: (tu fragment) "I thought you call say goodbye, not just for your interest." No wiecie co, wkurzylam sie i poraz pierwszy odpowiedzialam niemilo, ale szczerze, mowiac, ze ja sadzilam, iz on mi powie goodbye, kiedy jeszcze bylam w domu, a nie przez telefon. Nie wiem czy dobrze zrobilam, ale w tej chwili to juz nie mialo dla mnie znaczenia.

Po swojej lekcji golfa oddzwonil (bylo juz okolo 22) i powiedzial, ze do szpitala w razie jak jeszcze raz sie upomna, moge wyslac kopie faxem czy emailem, a ze karty nie moze mi przywiezc, bo nie bedzie to dla niego wygodne, i jesli chce, to nie jest problem, karta lezy w kuchni na blacie.

Szczesliwie, przyjaciel z Villafranca okazal sie tak wspanialy, ze nastepnego dnia rano odebral ta karte i przywiozl mi do centrum, jadac na zajecia. Co doceniam niesamowicie.

Niestety, host rowniez nie wywiazal sie z obietnicy, i zamiast w sobote, kilka dni po moim przyjezdzie, to juz z srode zablokowal moj hiszpanski numer telefonu (bo byl on na jego nazwisko i mogl zrobic co mu sie podobalo). Nie bylo to fair, gdyz wiedzial, ze zalezalo mi, aby jeszcze kilka dni go miec. Ale trudno, koniec, to tyle jesli o nich mowa.

Jesli wrocic do ostatnich moich dni w Madrycie i tego, co podczas nich robilam, to powiem wam, ze ku mojemu zdumieniu, nie polegalo to na lataniu i chlonieciu wszystkiego poraz ostatni. Poza wspomnianymi wyzej kilkoma stresowymi sytuacjami, byl to bardzo spokojny czas. Nie mialam w sobie szalonego pragnienia odwiedzenia wszystkich miejsc, w ktorych przezylam rozne niesamowite rzeczy, jeszcze raz. Nie wiem, czy do konca zrozumiecie, co mam na mysli. Ale zalezalo mi, aby wspomnienia dotyczace danych miejsc, pozostaly takie, jakie dotychczas mialam w glowie, pelne emocji, uczuc, ktore towarzyszyly mi wowczas, kiedy tam przebywalam. Poza tym, pozostawiony niedosyt i brak oficjalnego pozegnania sprawia, ze nie mam wyjscia i muszę tam wrocic. :)

A wiec, w przeciagu tych ostatnich dni, na przemian: imprezowalam, spalam, robilam cos w mieszkaniu, spedzalam czas ze wspollokatorami, poznajac dotad nieznana mi czesc Madrytu. I jak mozna sie domyslec, sporo czasu spedzalam wraz ze swoim lubym, cieszac sie (i smucac jednoczesnie) ostatnimi dniami, i zwazajac na tryb zycia w Madrycie - nocami, razem. Wlasnie to wszystko, strasznie mi bylo potrzebne na sam koniec.

Jednego wieczoru, nie mialam w planach wychodzenia na impreze, wiec mimo, iz bylam kompletnie wykonczona, dalam sie namowic Alison na spacer do znajdujacego sie w poblizu naszego mieszkania, parku. Oczywiscie, sila rzeczy, zrobilismy troche zdjec, pokażę wam kilka z nich:





Jorge i Alison.
Ali i ja.
Od poczatku zastanawia mnie, na co sie tak gapie. :P
Z Jorge.
Coś ślicznego, i ja po prawej. :)
We wtorek, spakowałam walizki, opuściłam mieszkanie, i ruszyłam na Puerta del Sol, aby ostatnie chwile, przed wyprawą na lotnisko spędzic u boku męzczyzny, którego wcale nie wyobrażałam sobie opuszczać. Niestety, nie mógł wziać wolnego, aby mnie odwieźć na lotnisko (teraz myślę, że może nawet lepiej), w związku z czym, postanowiłam, że całą drogę na lotnisko w Barajas przeprawię się sama.

W ostatniej chwili, zrobiłam kilka zdjęć uliczki na której sie znajdowałam:

(Tak wyglądają typowe bary, puby od zewnatrz:)



Sławetny i ulubiony Irish Pub - Fontana de Oro




Po czym, ze lzami w oczach i walizką w rece, wsiadłam w metro, które mialo mnie zawieźć na największe w Hiszpanii lotnisko: Madryt-Barajas, po to, aby poraz ostatni powiedzieć Madrytowi:


SEE YOU SOON!

czwartek, 20 października 2011

Decyzja o wyprowadzce do centrum i ostatnie chwile w host domu.

Ciąg dalszy posta poniżej: Mialam dosyc tego wszystkiego. Bilet miesieczny konczyl mi sie w srode, a wiec od czwartku do wtorku za podroz do centrum Madrytu musialabym placic po prawie 10 euro dziennie. Nie byloby mnie na to stac, a na pewno nie zamierzalam spedzic ostatnich dni w domu. Host powiedzial, ze do tygodniowki nie doloza mi wiecej niz 10 euro, a na pytanie, czy zwroca mi pieniadze za bilet lotniczy (w mailach dopuszczal opcje zaplacenia polowy, ale zaznaczyl, ze zdecyduje pod koniec), odpowiedzial: "We're not going to give you more money." Ok, w porzadku. Jak chcecie. Do samego konca wykonywalam swoja prace jak moglam najlepiej, żeby nigdy wiecej nie mogli mi zarzucic, ze zle pracuje, czy cokolwiek. Nie bylo to zreszta niczym udawanym, bo dzieci w istocie spisaly sie w ostatnie dni duzo lepiej niz wczesniej i na mysl, ze je opuszam robilo mi sie troche smutno. Jednak zdecydowalam, ze jesli tylko bedzie taka mozliwosc, wyprowadzam sie z domu juz w sobote.

Po rozmowie z hostem na temat pieniedzy, przekonalam sie jeszcze bardziej, ze to dobry pomysl, a po smsie, jakiego dostalam w srode upewnilam sie, ze wyprowadzam sie bez dwoch zdan. Bowiem, zostalam w smsie poinformowana, ze moja au pair praca, jak to nazwal, konczy sie w piatek. I ze zapomnial mi o tym wczesniej powiedziec. Co to znaczylo? Znaczylo to tyle, ze skapiec nie chce mi placic pieniedzy za poniedzialek i wtorek i, ze moge sobie mieszkac, ale nie dostane kasy za prace. A wiec.. co ja tam wiecej mialam do roboty? W srode jeszcze przed otrzymaniem tej wiadomosci, rozgladalam sie za hostelami w centrum (jesli zdecydowalabym sie na jeden z nich, wyszloby mnie to kosztami podobnie jak dojazd). Na szczescie jednak udalo mi sie znalezc schronienie u kolezanki, innej au pair, ktora wynajmuje mieszakanie, i zaoferowala sie, ze moge zajac na ten czas jej wolny pokoj. Tak wiec bez wiekszego namyslu, poinformowalam rodzinke, ze wyprowadzam sie w sobote lub piatek, jesli nie maja nic przeciwko. Oczywiscie nie mieli, a nawet podzielali moj pomysl (sugerujac piatek), a wiec doskonale. 

Generalnie, mimo iz nie posiadalam juz zbyt duzo pieniedzy (sporo pochlonely lekarstwa na zapalenie ucha, oplacanie nieszczesnego telefonu i w ogole, nie za tanie zycie), wiedzialam, ze bedzie to bardzo dobry czas, i kolejne wyzwanie dla mnie. :) Pozytywnie napedzala mnie wizja spedzenia pieciu dni w mieszkaniu ulokowanym w samym centrum, wraz ze znajomymi, z masa wolnego czasu, z mozliwoscia odespania, a takze imprezowania kiedy i ile chce, oraz przede wszystkim, spedzenia ostatnich dni w Madrycie ze swoim mezczyzna, w ktorym bylam szalenie zakochana i z ktorym spedzilam szalenie cudowny czas.

W srode, ostatni dzien waznosci mojego biletu, wyjechalam do Madrytu pozalatwiac wszystkie swoje sprawy dotyczace mojej przeprowadzki, wyjazdu i zakupu milionomegabitowego pendrive'a, coby pomiescil wszystkie moje zdjecia. W czwartek zostalam w Villafranca, aby sie spakowac i spotkac z przyjacielem z mojej urbanizacion poraz ostatni. 

Tego tez dnia, liczylam, ze porozmawiam z hostami na temat mojego wyjazdu (bo oczywiscie nadal wszystko odbywalo sie w milej, przyjacielskiej atmosferze) i liczylam, ze opuszcze dom w takich godzinach, aby moc sie ze wszystkimi pozegnac, albo cokolwiek. Oni jednak nic nie wspominali na temat mojego wyjazdu, jak gdyby nigdy nic. Mialam wiec nadzieje, ze pozniej obgadamy godzine mojego opuszczania domu (bo wczesniej rzeczywiscie nie bylo czasu) i cos wspomna, jak oni to sobie wyobrazaja. Szczerze, mialam nadzieje, ze zaangazuja sie jakkolwiek. Uslyszalam, ze host sie pojawil w ogrodzie, ale pozniej Sofia zniknela i tak ich nie zlapalam. Zaczekalam wiec na nich w naszej czesci domu, ale nie przychodzili. A ja zas chcialam wyjsc, zobaczyc sie z przyjacielem. Bylo juz po 22. Cicho wszedzie, poszlam wiec w koncu do drugiej czesci domu, gdzie mieszkala Berta i od razu sie cofnelam, kiedy zobaczylam, ze siedza sobie razem, ciesza sie i jedza kolacje zamowiona od chinczyka. No wybaczcie, ale zrobilo mi sie troche przykro. Ze niby czlonek rodziny? Tak to wlasnie z nimi bywalo. Wkurzylam sie i chwile pozniej wybieralam do wyjscia. Z nimi zamienilam po drodze kilka slow, dalej nie palili sie do wspominania o moim wyjezdzie. Sofia powiedziala tylko, ze jutro wroci na lunch i wtedy spedzimy troche czasu razem, a po lunchu bede mogla pojechac. Ok.

W piatek rzeczywiscie, wrocila troche wczesniej, nalozyla nam makaron, zjedlismy, jak zawsze, jak gdyby nigdy nic. Ani slowa o mnie. Moze to i troche egoistyczne, ale jesli moj dom opuszczalby ktos, kto jednak mial jakis wklad w wychowanie moich dzieci albo w ogole, mieszkal ze mna przez jakis czas, na pewno skierowalabym temat na jego osobe, chocby z uprzejmosci, chocby na chwile. No wiecie co mam na mysli.. Poza tym, nieskromnie mowiac, ale angielski Marty, pomimo jej wielkich niecheci do nauki, stal sie o niebo lepszy, a mi by wystarczyly dwa slowa podziekowania przy lunchu. Malo, ze ich nie uslyszalam, nie dostalam od rodziny zadnego prezentu na pozegnanie (co bylo nieco chamskie bo tak sie robi w zwyczaju, zwlaszcza, ze ja im prezent przywiozlam), a host nawet sie ze mna nie pozegnal. Hostka zaoferowala, ze moze mnie zawiesc do Madrytu o 16, bo jedzie w tamta strone, wiec mialam godzine na zebranie reszty swoich rzeczy. W sumie nawet mnie to ucieszylo i ulatwilo sprawe, bo nie musialam placic za autobus i sie w nim targac z bagazami.

Wyobrazcie sobie jednak, ze kiedy zbieralam swoje kosmetyki z lazienki, hostka z houskeeper zaczely rozkladac moje lozko. Wierzycie w to? Nawet nie zdazylam opuscic ich domu, a one juz przy mnie rozkladaly i wynosily z pokoju moje lozko oraz inne rzeczy. Bylam wtedy tak szczesliwa, ze nie musze im juz wiecej zawadzac i wyprowadzam sie za kilka minut!

Chwile pozniej, Sofia przyszla do mnie z listem ze szpitala w Majadahondzie, o ktorym jakims trafem, zapomnieli mi wczesniej wspomniec. Oznajmila, ze domagaja sie, abym pokazala im swoja karte ubezpieczenia zdrowotnego jeszcze raz, bo inaczej bede musiala zaplacic za leczenie. Sytuacja ta zwiastowala klopoty na sam koniec. I co ja mialam w tamtej chwili zrobic? Pomyslalysmy razem, pomyslalysmy, i niechetnie, ale zgodzilam sie, aby zostawic hostce swoje ubezpieczenie. Ona miala zadzwonic tam w poniedzialek i dowiedziec sie co i jak. Ewentualnie zawiezc im ta karte, bo pracuje niedaleko i po sprawie. Coz.. dla mnie mialo to byc najwygodniejsze wyjscie, acz jak sie okazalo, jednak niekoniecznie.. Ale nie uprzedzajmy faktow, o tym pozniej.

Teraz pokaze wam, co dostalam od swojego host dziecka, dwa dni wczesniej, kiedy zajmowalysmy sie malowaniem. Ja musialam posprzatac w kuchni, wiec mala byla sama na tarasie przez moment. Przyszla po jakiejs chwili do mnie i spytala jak sie pisze "Kocham Cie". Napisalam jej na kartce i pobiegla cos broic. Zastrzegla tylko, zebym nie wchodzila. Pracowala, pracowala, i wrocila do mnie z pakunkiem, ktory w srodku zawieral takie oto arcydzielo:

Polecam zwiekszyc sobie obrazek, aby cos zobaczyc. :)

Zrobilo mi sie na prawde przemilo, zwlaszcza, ze Marta nie nalezy do dzieci, ktore chetnie pokazuja swoje uczucia, a nawet czasami zdawalo mi sie, ze ona sie ich po prostu wstydzi. Z tego tez powodu tym bardziej docenilam otrzymany prezent.

Po dopakowaniu ostatnich rzeczy, ktore nazbieralam mieszkajac tam przez ponad dwa miesiace, Sofia odwiozla mnie do Moncloa. Po drodze wspomniala, ze teraz nie moga rozmawiac przy dzieciach po angielsku, jak chca cos ukryc, bo Marta ktoregos razu sie wtracila: "I understand you!". :) Podziekowala ogolnie, ucalowalam Marte i poszlam na Intercambiador. Od tej chwili, przez jeszcze pewien czas bylam, w pewnym sensie bezdomna. co nie bylo tez takim zlym uczuciem, hahaha. :)

Kilka ważnych słów wyjaśnienia, czyli Prawda.

Well... Nie jest to dla mnie latwe, wiec przejdę od razu do rzeczy, ok?  Ale pozwole sobie od konca: 
A wiec.. do Polski wrocilam w nocy 6 wrzesnia. Czyli jak widac, troche czasu juz tutaj jestem i niestety, dalej nie potrafie sie przestawic na zupelnie inne zycie, ogarnac i przyjac do wiadomosci, ze rzeczywistosc, ktora pokochalam, zostala tam, w Madrycie, a ja jestem tutaj. Przez dluugi czas (,zeby nie powiedziec, ze nawet do tej pory) towarzyszyla mi depresja poprzyjazdowa. Nie bylam w stanie nic zrobic, nic napisac, nawet wejsc na bloga. Nawet sprawdzac maila, na ktorego przychodzily mi wasze komentarze i maile. 

Sluchajcie.. to byl najwspanialszy czas w moim zyciu. Ten wyjazd byl najcudowniejsza rzecza, jaka moglam zrobic dla siebie samej.

Skąd wiec depresja?
Zycie jakie tam prowadzilam bylo zupelnie inne od tego, tutaj w Polsce. Poznalam wiele wspanialych osob, ktore przeuwielbialam, poznalam nowa kulture, mentalnosc, ktora mnie niezwykle urzekla. Bardzo dobrze poznalam nocne zycie najlepszego pod wzgledem imprez miasta, duzo sie nauczylam, usamodzielnilam, a do tego wszystkiego sie najzwyczajniej w swiecie zakochalam. Wyobrazacie wiec sobie, jak trudne bylo dla mnie wejscie do samolotu, ktory mial mnie oddzielic od tego wszystkiego, jesli nie na zawsze, to na dlugi czas.. Stad depresja.

Dlaczego milczalam bedac jeszcze w Madrycie?
No i tu sie zaczyna ta jeszcze mniej przyjemna czesc..
Brak czasu brakiem czasu. Ale.. coz, mysle, ze aby byc z wami choc troche w porzadku, powinnam powiedziec o tym, co zaszlo. Z reszta, chce o tym powiedziec. Jesli ktos bedzie mial do mnie o to pretensje, to bardzo przepraszam, ale w tej chwili mam juz to gdzies. Bowiem..
Rzeczy, ktore opisywalam na blogu (a niestety z samego wyjazdu bylo ich bardzo niewiele), byly i tak troche okrojone, ze wzgledu na to, ze nie chcialam raczyc wszystkich "znajomych" majacych dostep do bloga, soczystymi informacjami o np. moich wszystkich romansach, czy innych bardziej osobistych rzeczach. Jednak pewnego dnia, zupelnie sie zamknelam, gdy doszla do mnie (i to w jaki sposob!) informacja, ze CAŁA moja host rodzina czyta regularnie mojego bloga... Oczywiscie, nie pisalam o nich raczej nic zlego, ale jesli sobie przypomnicie, pisywalam tutaj o bardzo roznych rzeczach, o nich rowniez, o prezentach, o wszystkim! A oni od samego poczatku, nim jeszcze przyjechalam, bezczelnie czytali to wszystko, przetlumaczone w translatorze! 

Jak sıe o tym dowiedziaIam? NadaI na samo wspomnıenıe chce mı sıe ryczec. Jednego dnıa rano, bawiIam sie z dzieckıem przy basenıe, kıedy drugıe jeszcze spaIo. PrzyszIa do mnie Lidia i przyniosIa teIefon od hosta, ktory przerazajacym gIosem, jakby míaI mnie zaraz zwoInic, powiedzıaI, ze przeczytaI mojego bIoga ı chce, abym zmıenıIa tresc ostatnıego posta, ze jemu sıe nıe  podoba. Rozumıecıe?! Nıe dosc, ze dowıedziaIam sıe, ız wszyscy z nıch czytaIı bIoga, to jeszcze host zadzwonıI do mnie, mowıac, ze mam w tej chwıIı zostawıc dzıecko, pojsc do pokoju i zmıenıc posta napısanego wıeczorem. MıaIam usunɑc z nıego sporɑ, pewna czesc. ByIam tak przestraszona, roztrzęsıona, ze nıe wıedziaIam co zrobic.ZadzwonıIam do mamy i sıe popIakaIam. Oczywıscıe nıe majac ınnego wyjscıa, zrobıIam co kazaI..

To bylo przed wyjazdem do La Manga. Od tamtej pory juz po malu zaczelo sie sypac. A w ogole, wiecie, ze wcale nie zamierzal mi powiedziec, ze nie bede miala dostepu do internetu przez dwa tygodnie? Stwierdzil, ze uprzedza mnie tylko dlatego, ze wie, ze pisze bloga codziennie. Tak, zamierzal oznajmic mi to dopiero w drodze, w samochodzie. Czy to nie bylo laskawe z jego strony ze jednak zdecydowal sie wczesniej?!
Wiem, ze moglo wydawac sie po moich postach, iz rodzinka do konca okazala sie taka wspaniala na jaka wygladala i tak dalej, ale w istocie bylo inaczej, (choc kto bardziej spostrzegawczy, zauwazyl, ze nie wszystko bylo jak trzeba). Po prostu w pewnym momencie zaczelam omijac ich temat i skupilam sie na czyms innym.

Mialam jednak ciagle swiadomosc, ze on to wszystko sobie czyta, a ja nie chcialam, aby host do ktorego stracilam zaufanie i okazal sie (nie tylko ze wzgledu na sprawe z blogiem) chamski oraz falszywy, wiedzial wszystko, co dzieje sie w moim zyciu, aby wiedzial cokolwiek. Dlatego pomyslalam, że ze wzgledu na was, bede pisac dalej, ale bez jakis wiekszych szczegolow, albo ogolnie, ale jak widzicie, nie potrafilam w ten sposob i przestalam calkiem.. A w dodatku on, mial czelnosc napisac do mnie zartobliwego maila, z zapytaniem, czy to przez niego nie pisze dalej bloga. Raz zaś stwierdzil, ze rzeczywiscie, lepiej by bylo, gdybym wlaczyla w swojej klawiaturze polskie znaki, bo wtedy mogl wiecej rozumiec (gdyz translator lepiej tlumaczyl). Cóż..

Oczywiscie, to nie tak, ze byli zli i tylko zli. Czasami na prawde mi pomagali, zawozili, albo przywozili z Madrytu, bo akurat jechali w tamta strone, albo cos tego typu. Czasami serio byli mili. W takich momentach myslalam sobie, ze ok, ja sie jeszcze bardziej postaram, zrobie cos wiecej, i tak slodko bedzie zawsze. Jednak nigdy nie udalo mi sie czuc w domu komfortowo, mimo iz czasem zdawaloby sie, ze moja relacja z Sofia jest bardzo dobra.  Ciagle mialam wrazenie ze nie sa wzgledem mnie szczerzy i nieraz mialam racje. Bo usmiechali sie usmiechali, a pozniej po czasie mowili co im sie nie podobalo i co mysla na prawde. To sprawilo, ze nigdy nie mialam pewnosci czy, (mimo, iz dawalam z siebie max i jeszcze wiecej,) robie wszysto dobrze, a oni usmiechaja sie i mowia, ze ok, bo tak jest w rzeczywistosci, czy tylko tak o sobie. A ze ja sie bardzo angazowalam emocjonalnie w to wszystko, to zalezalo mi, aby nasza relacja byla jak najbardziej w porzadku i stale glupia sie tym wszystkim zamartwialam. Teraz troche zaluje..

Hosci natomιast, zdarzalo sie, ze kiIka razy, dosIownie 10 minut przed caIa sytuacja, informowaIi mnie, iz zostawιaja mi jeszcze kiIkoro innych dzιeci, w konsekwencji czego, zajmowaIam sie np. pięciorgiem (oczywiscιe, bez zadnej dоdatkowej kаsy).

Jednego dnia, latalam za ich dziecmi do tej 18 godziny, pomimo iz oni byli w domu (razem z housekeeper), a ja mialam goraczke. Nikt nie powiedzial, abym poszla sie polozyc, bo sie zle czuje (o czym wiedzieli), albo chocby dlatego, aby dzieci nie zarazic. Coprawda, pozniej hostka przywiozla mi antybiotyk, a ja poszlam od razu po pracy spac, ale domyslcie sie jaka bylam wkurzona na cala sytuacje.

Hostowi z reszta dosyc czesto zdarzalo sie, decydowac rano, ze nie idzie do pracy i costam sobie robic. Dla mnie wtedy to byly najtrudniejsze dni, bo dzieci nie rozumialy, ze to nie istotne, iz tata jest w domu - one mialy byc ze mna, przez te osiem godzin i bawic sie ze mna, nie z tata. Dla mnie te dni byly troche upokarzajace, bo wtedy Oscar przygladal sie temu co robie i widzial, jak dzieci mnie nie sluchaja, bo obecnosc rodzica sprawiala, ze zachowywaly sie makabrycznie..

Poza tym, dopiero jakos w ostatnich dwoch tygodniach mojego pobytu dowiedzialam sie, ze tak na prawde to w kazda srode moglam sobie juz wychodzic z domu o 15. Szkoda tylko, ze nikt wczesniej mi o tym nie powiedzial. Prawda, cos na ten temat rozmawialismy na samym poczatku. Ale trwalo to moze dwie minuty i pomysl zostal na etapie roboczym jak inne. Ja zapomnialam o tym i dopiero pod koniec mojego pobytu, gdy poprosilam, abym mogla jednego dnia skonczyc wczesniej, uswiadomili mnie, ze moglam sobie wychodzic wczesniej co srode. Ale, że z tego nie korzystalam...

Innym razem zrobili mi straszna awanture (praktycznie z grozba o spakowanie moich walizek i wystawienie za brame), kiedy w moj wolny dzien wrocilam do domu o 11 rano, wysylajac im wczesniej w nocy smsa w razie czego, ze bede spala u przyjaciol i zeby sie nie martwili. Nie interesowalo ich wytlumaczenie, ze zostalam, aby sie zajac przyjaciolka, ktora sie zle czula (ta, ktora pojechala ze mna wczesniej do szpitala). Zrobili mi straszna akcje, twierdzac, ze nie moge robic co chce i ze mam wracac ostatnim autobusem, mimo iz, tak na prawde au pair rownie dobrze moze wrocic do domu w niedziele wieczorem. To byl straszny dzien. Zwlaszcza, ze od czasu powrotu z naszego wyjazdu nad morze strasznie sie pilnowalam ze wszystkim, aby nie zrobic zadnej glupiej wpadki (ktore jednak sie zdarzaly), bledu, czegos nie zrobic zle, nie podpasc bo bardzo mi to zaraz wytykali. Najlepsze bylo to, ze w poniedzialek rano Sofia w kuchni oznajmila, ze jesli chce, to ona mi nie zabrania i moge spedzic caly weekend poza domem, z przyjaciolmi, tylko abym jej wyslala smsa, ze wszystko ok. Tak tez zamierzalam zrobić. Tylko, hmm.. czy nie o to prawie wyrzucili mnie dzien wczesniej?

To jest tylko kilka przykladow, a wiele bylo dziwnych sytuacji majacych sens tylko w danym kontekscie, albo innych, o ktorych juz nie ma sensu wspominac, ale mozecie sobie wyobrazic, ze czasem atmosfera byla napieta. Radosc mi spora sprawial natomiast fakt, ze z kazdym dniem, dzieci sie do mnie przekonywaly bardziej i o dziwo, zaczely okazywac jako takie oznaki na swoj sposob wyznawanej milosci do au pair.

W ostatnim tygodniu Marta po uslyszeniu, ze bede z nimi jeszcze tylko tydzien (we wtorek mialam wracac do Polski), przemienila sie w cudowna dziewczynke. Przytulala sie do mnie, chciala bawic, budzila rano, dawala buziaki na dobranoc. Na prawde widzialam, ze chciala spedzic ten ostatni czas ze mna na maksa. Pod wzgledem kontaktu z dziecmi byl to na prawde dobry tydzien, jednak to w tym tygodniu zdecydowalam, ze wyprowadzam sie z domu kilka dni wczesniej.

Jakie inne powody mna kierowaly, co sie wydarzylo z hostami pod koniec mojej wizyty w Hiszpanii, oraz gdzie sie podzialam przez moje ostatnie dni w Madrycie, opowiem w nastepnym poscie, za ktorego pisanie zabieram sie w tej chwili.

Mam jednak nadzieje, ze sytuacja, ktora przedstawilam, nie brzmi jak tanie uzalanie sie nad soba i pokazywanie jaka to ja bylam biedna, bo nie o to mi chodzilo i tez niezupelnie tak bylo. Chcialam wam w koncu wyjasnic kilka rzeczy, jednoczesnie powod swojej nieobecnosci na blogu i pokazac jak bylo na prawde. Wiedzcie jednak, ze w momencie, kiedy konczylam prace, naprawde zaczynalo sie moje zycie. I byl to tak cudowny czas, ze mimo wszelkich przykrosci, czy zlych doswiadczen, ktore zdecydowanie mnie wzmocnily, moge spokojnie stwierdzic, ze bylo to niesamowite przezycie. Naj naj naj!

Buziaki moi kochani!

wtorek, 16 sierpnia 2011

Z wizyta w krolestwie Molly Mellow :)

Gdzies na poczatku mojej blogowej przygody wspominalam, ze moja host mom ma swoj biznes, w ktorym zajmuje sie dekoracja tortow, ciast, babeczek, ciasteczek i innych takich. Juz odpoczatku zachwycalam sie nad jej praca i cudami jakimi wykonuje, a dzisiaj mialam mozliwosc byc w jej sklepie, a raczej pracowni. Tutaj jest jej strona internetowa, na ktorej mozecie zobaczyc m.in. co dokladnie wychodzi spod jej rak.

Dzisiaj natomiast, mialam mozliwosc odwiedzic jej krolestwo i sama pobawic sie troche z masa cukrowa, oraz oczywiscie zrobic kilka zdjec dla was. ;)


Krolestwo to sklada sie z wielu pomieszczen o roznych funkcjach, gdzie kazde z nich jest wypelnione pastelowymi kolorami na scianach, delikatnymi ozdobami, lub przyzdobione pasmem wzoru jak ten:


Ale przede wszystkim, charakteryzuje sie niezwykla prostota, jak np ta sala:


Oto, co miedzy innymi mozna bylo znalezc w srodku (poczawszy od czajnika na scianie i pieknie przydobionych ciasteczek, skonczywszy na urzekajacych akcesoriach na sprzedaz, sprowadzanych z Anglii):


Z raczkami Marty.
Zwierzaczki.
Dzidziusiowe rzeczy.

Jak juz wspomnialam wczesniej, po grzecznym umyciu rak, co widac na zalaczonym obrazku:


Zabralysmy sie do przyzdabiania ciastek kolorowa masa cukrowa, w konsekwencji czego przy uzyskaniu kilku rad, cos takiego:


Udalo mi sie zamienic w cos takiego:


oraz stworzyc cos takiego:


i takiego:


Choc wydaje sie to byc trudne, w istocie jest rzecza niezwykle prosta i przede wszystkim przyjemna! My bylysmy tam tylko na chwile, wiec zrobilam dosc nieskomplikowane rzeczy, zwlaszcza, iz byl to moj pierwszy raz z fondant w reku, ale gdybym tylko siegnela do jednej z miliona szafek z roznymi rzeczami do formowania masy, tworzenia wzorkow i z gotowymi juz ozdobami... nie wyszlabym z tamtad przez dluuuuugi czas!

Ok, mysle, ze w temacie Molly Mellow na dzisiaj to wszystko i mam nadzieje, ze chociaz troche wam sie podobalo. :) Dobrej nocy i do zobaczenia wkrotce! Obiecuje zrobic porzadek z postem, ktory wam zalegam i chyba juz nawet wiem jak to uczynic. Haha. Kisses! :)

niedziela, 14 sierpnia 2011

Poszla Ania do szpitala.. i zobaczyla prom kosmiczny.

Od kilku dni boli mnie strasznie ucho. Doslownie prawie umieram. Biore konskie dawki lekow przeciwbolowych (o dziwo na razie bez skutkow ubocznych), ktore nic mi nie pomagaja, ale razem z po cichu branym antybiotykiem sprawiaja, ze nie moge pic alkoholu. Juz drugi tydzien (gdyz wczesniej mialam inne problemy). Niby zadna tragedia, ale szkoooda, szkoda, gdyz jak np. wczoraj na imprezie, nie moglam pic swoich darmowych drinkow i chupito. A to nawet troche przykre bylo, haha. Jednak poza problemem niemozliwosci picia alkoholu, ktory w istocie problemem zadnym nie jest, istnieje inny - bowiem moj bol ucha stal sie koszmarnie-niemozliwym-do-wytrzymania-bolem-ucha. Nie jestem w stanie przez to jesc, spac, ruszac twarza, cokolwiek. I niestety, juz nie mogac dluzej czekac, wizyta w szpitalu okaza sie koniecznoscia. Moich hostow nie ma obecnie w domu, jeszcze nie wrocili ze swoich wakacji, tak wiec troche nie bardzo wiedzialam co ze soba dokladnie powinnam zrobic, co przedsiewziac. Tzn. akcja "wybierzmy sie do lekarza", lub chocby "jedzmy na pogotowie", bez znajomosci hiszpanskiego i ogolnie orientacji, gdzie w ogole jakis szpital sie znajduje, nie jest taka prosta. Na szczescie wspanialy Fido (rowniez mieszkajacy w Villafranca) poinstruowal mnie dokladnie co i jak mam zrobic, aby dotrzec do Hospital Puerta de Hierro w Majadahondzie i w razie potrzeby, czekal pod telefonem. W miedzy czasie moja ukochana Paulina zgodzila sie, aby pojechac tam ze mna, mimo iz po wczorajszej imprezie spala tylko 3 godziny i byla bardzo zmeczona, za co jestem jej niezwyyyyykle wdzieczna. I jeszcze raz bardzo dziekuje. :) Mialysmy rowniez na tyle szczescia, ze nowa hostka Pauliny okazala sie pelna empatii i wspolczucia wzgledem mojej przymierajacej od bolu osoby i zaoferowala sie, ze pojedzie z nami. W konsekwencji czego, dotarlam autobusem do szpitalu w Majadahonda, gdzie spotkalam Pauline z jej hostka i jednym z dzieci. Poczatkowo nie bardzo wiedzialam, gdzie ow szpital sie dokladnie znajduje, gdyz stalismy pod ogromnym ogromnym budynkiem, przypominajacym superwypasione centrum handlowe, czy cokolwiek innego. Okazalo sie, ze ow, rowniez odwalony w srodku gmach, wcale nie wygladajacy na szpital, okazal sie szpitalem Puerta de Hierro. Chcialam wam wrzucic jakies zdjecia, ale zbyt zaaprobowana swoim bolem, nie zrobilam zadnych, a w internecie nie znalazlam nic oddajacego zupelny wyglad i charakter owego miejsca. Mozecie obejrzec jakies zdjecia w google, jak bardzo chcecie, ale.. no dobra, niech bedzie jedno, ogolne:


Badz co badz, mimo iz czas mi sie dluzyl, bo zdawalam sobie sprawe, ze biedna Paulina siedzi caly czas z dzieckiem w poczekalni, kiedy my bylysmy w innej czesci zalatwiac niezbedne rzeczy, wszystko nie trwalo tak dlugo. Spedzilysmy tam moze z godzine, a i tak zostalysmy przeproszone za czekanie w kolejce do lekarza (ktore trwalo moze polowe calego czasu). Po stworzeniu mojej karty i ogolnym wywiadzie, oznakowano mnie niebieska opaska na rece, ktora umozliwiala mi poruszanie sie w drugiej czesci, dla oczekujacych na badanie. Pani doktor ku mojej radosci, mowila po angielsku, a w dodatku okazala sie bardzo sympatyczna. Moje ucho powiedzialo jej, ze jest bardzo chore i nabawilo sie zapalenia (wg niej, przez plywanie w basenie). Przepisala mi wiec jakis antybiotyk w kroplach i jeszcze silniejsze srodki przeciwbolowe, ktore wyniosly mnie fortune. Ale czego sie nie robi dla zdrowia..? Czy jakos tak.. Nie powiem, zebym sie czula lepiej po pierwszym wzieciu moich drogich kropli i rownie drogich tabletek, ale przynajmniej jest szansa, ze niebawem znow zaczne normalnie funkcjonowac i nie umre z powodu bolu ucha, co dzisiaj zaczelam bardzo powaznie dopuszczac do swojej swiadomosci. :)

W tej chwili chyba juz uciekam do lozka, pointegrowac sie ze swoim bolem. Wiem, ze nadal nie uzupelnilam posta o imprezach i nie napisalam wam o wczorajszej nocy w Madrycie, kora byla obfita w nowo poznane kluby i piekny deszcz przez cala noc, ale kiedys to w koncu zrobie. Dzisiaj juz nie dam rady. Jutrzejszy dzien zamierzamy zaczac z Paulina wczesniej niz zwykle, o w miare normalnej godzinie, aby zrobic kilka rzeczy w Madrycie jeszcze za dnia, tak wiec czas najwyzszy sprobowac isc spac czy przynajmniej przedsiewziac cos na ksztalt tego.

Jak zawsze, przesylam wam gorace buziaki i podziekowania dla moich bohaterow dnia dzisiejszego. :)

piątek, 12 sierpnia 2011

Party, party, party! Za duzo mojito i poznanie gwiazdora meksykanskich telenowel. ;)

Witajcie kochani moi, co to tak wiernie przypominacie mi na wszelkie mozliwe sposoby, ze oczekujecie na nowego posta, oraz Ci, ktorzy w milczeniu odwiedzacie mojego bloga, nabijajac statystyki. :)

W koncu udalo mi sie znalezc dla was czas i podjac (nie pierwsza z reszta) probe wydobycia z siebie tego obiecanego posta, co to mam nadzieje pozwoli mi zaczac pisac bardziej na bierzaco. :)

Jak sie domyslacie, tym razem bedzie o.. imprezowaniu! ;) Ale zanim do tego przejde, chcialabym poprosic, abyscie nie pomysleli sobie, ze moje zycie sklada sie tylko z imprez, picia, itd. co bedzie mozna nieslusznie wyciagnac po przeczytaniu tego, co zaraz napisze. Moj dzien zaczynam o godzinie 9, 10. Zajmuje sie dziecmi do godziny 18 lub nieraz (zwykle) troche dluzej (a praca au pair, z pozoru wydajaca sie niczym szczegolnym, czasami potrafi byc naprawde ciezka i meczaca, pomimo iz dzieci me szczerze kocham). Po tej "osiemnastej", lece do swojego pokoju, biore prysznic, ogarniam sie i lapie autobus do Madrytu. Tak jest praktycznie codziennie. Dzien powszedni w Madrycie spedzam zwykle dosc spokojnie - jakies spacery, spotkania ze znajomymi, zakupy (ostatnio az za duzo), poznawanie nowych ludzi na dziwne przypadkiem odkrywane przeze mnie sposoby (kiedys je ladnie wszystkie wypisze), itd. Jednak prawda jest, ze kazdego dnia cos sie dzieje i nigdy jeszcze nie zdazylo mi sie tutaj nudzic. Weekendy natomiast, zaczynajace sie dla nas au pair juz od piatku w wieczor, zwykle spedzamy na imprezowaniu (i dosc czesto w gronie innych au pair). Bo mimo wszystko, ten sposob spedzania wolnego czasu (noca!) jest nierozlaczna czescia zycia w Madrycie. :)

Po moim przyjezdzie do domu odbylo sie wielkie wypakowywanie, gdyz zabralismy ze soba prawie caly dom, oraz wlasciwie rownie wielki powrot w zycie nocne w Madrycie. :) W sumie niezbyt sie jeszcze zastanawialam co z soba zrobic tego wieczoru/nocy, gdyz troche jeszcze zylam La Manga i myslami o innych rzeczach, ale Ros bardzo zalezalo na tym, abym poszla z nia na jakas impreze, poniewaz miala w ten weekend wyjezdzac na dluzej, a wiec czy chcialam czy nie, wyjscia nie mialam, haha. Na poczatku (jak zwykle) poszlysmy na meeting au pair z calego swiata, aby razem udac sie do parku Templo de Debod na maly botellon. Spedzilysmy tam troche czasu, po czym tradycyjnie, porozdzielalysmy sie na mniejsze grupki ze wzgledu na wizje "co robic dalej". Ja w sumie nie imprezowalam zbytnio (mam na mysli klubowe imprezy), podczas moich pierwszych dwoch tygodni tutaj, wiec zaufalam Ros i poszlam z nia do sprawdzonego miejsca, w ktorym byly z dziewczynami tydzien temu, podczas mojej nieobecnosci. Co prawda zaplacilam za wejscie 10 euro (pierwszy i ostatni raz, jak sie zaraz przekonacie), ale wtedy bylo mi to nawet obojetne, zwlaszcza, ze zapewnila, iz muzyka sie nadaje do tanczenia, a wiec idealnie. I owszem, wcale sie nie zawiodlam. W Moondance, bo tak sie nazywa to miejsce, przetanczylam cala noc, az do godziny 6 nad ranem, kiedy to zamykali, wyganiajac przy tym mase dobrze bawiacych sie ludzi. Impreza byla pefekcyjna. Wytanczylam sie za wszystkie czasy, rowniez na speciajnych podwyzszeniach, na ktore nie raz zostalam zaciagnieta i ktore w niezrozumialy mi sposob, oslawily nas do tego stopnia, iz czasami zdawalam sie na skutkujaca taktyke "przepraszam, ale jestem lesbijka" . Muzyke puszczalo dwoch Dj´i. Z jednym z nich sie zapoznalam, istota przekochana, od tamtego czasu zawsze przechowuje moja torbe, cobym mogla sobie spokojnie potanczyc. A i uwaga! Nie wiem czy bylo to zwiazane ze mna i moim pochodzeniem, ale na takim czyms co wyswietla rozne kolorowe napisy wklepywane przez niego w komputer (serio nie mam pojecia jak to sie nazywa), pojawil sie w jednym momencie napis po Polsku (wsrod samych hiszpanskich): POCALUNKI! Bylo to strasznie slodkie. Pokochalam to miejsce i tego Dj´a. Tego tez piatku poznalam tam  francuza, z ktorym spedzilam reszte nocy i z ktorym spotykalam sie jeszcze intensywnie przez nastepny tydzien. ;)

Odrobina klimatu, ktory czulam tamtej nocy:


Nastepnego dnia, na skutek powrotu do domu o godzinie 8 rano, przetanczenia calej nocy i bycia zmeczona po podrozy, obudzilam sie o 18. Nie moglam uwierzyc. Byl to dla mnie niemaly szok. Troche mialam problem z ogarnieciem sytuacji, na zasadzie "a to jaki dzisiaj jest dzien?", bo caly przespalam, oraz bylo mi troche glupio ze wzgledu na hostow, ale badz co badz - byla niedziela, moj dzien wolny, godzina 18 cos jak zwleklam sie z lozka. Poszlam zjesc sniadanie, costam porobilam, wieczor pozny nadszedl w mgnieniu oka, a Sofia zapytala mnie czemu nigdzie nie ide dzisiaj. Troszke sie zdziwilam, gdyz nie wiedzialam, ze moge i nawet nie przyszlo mi to do glowy. Okazalo sie jednak,ze poniedzialek jest dniem wolnym od pracy i ze ja rowniez moglam sobie zrobic wolne, a wiec zjadlam cos i wsiadlam w ostatni autobus do Madrytu, aby o polnocy spotkac sie z francuzem na Plaza de España i wrocic do domu nad ranem.

- - - - - - - - - - - -  - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Post ten zostal napisany pozno w nocy. Mialam ambicje go tez wtedy skonczyc, ale ze ostatnio bardzo na zdrowiu zaniemoglam, musialam przerwac. Jak widzicie nie dobrnelam nawet do mojito i gwiazdora meksykanskich telenowel, juz nie mowiac o wszystkim, co bylo pozniej. Zdalam sobie jednak sprawe, ze wiecej dopisac nie dam rady dzisiaj, a zeby czymkolwiek sie z wami podzielic i nadal nie zwodzic, wrzucam to, co mam. W miare mozliwosci czasowych i zdrowotnych, postaram sie dopisywac w tym samym poscie cala reszte, uzupelniac. Mam nadzieje, ze nie bedziecie musieli dlugo czekac (i w ten weekend zakoncze ten watek). Gorace buziaki! :)

piątek, 5 sierpnia 2011

Come back marnotrwanej au pair i w "paru slowach" o tym co sie dzialo w La Manga, czyli jak poznalam i co robilam z "guys of yesterday".

Oooh, tak mi wstyd! Tak mi strasznie wstyd! Nie wiem czy stwierdzenie, ze jest mi bardzo przykro, iz nie odzywalam sie tyle czasu i oznajmienie, ze rozne rzeczy dzialy sie po drodze, ktore mi to uniemozliwialy, usprawiedliwiaja moje baaardzo dlugie milczenie. Z pewnoscia nie. Zwlaszcza, ze tyle osob stale odwiedzalo mojego bloga... Szczerze powiedziawszy, nigdy nie spodziewalabym sie, ze znajdzie sie tyle osob, ktorym naprawde zalezy na czytaniu moich postow. Kurcze, kazetka, jeszcze Ty mnie tak kopnelas mocno w dupe. Dzieki Ci za to. Koniec, wracam do was!

Hm.. ekhm.. i co dalej napisac po takim wstepie? Pytanie "od czego zaczac?" nurtowuje mnie od kiedy wrocilam z dwutygodniowego pobytu w La Manga, kiedy poszlam w ten sam dzien na impreze, na ktorej duzo sie wydarzylo i kiedy od tamtej pory dzialo sie milion innych rzeczy, sprawiajacych, ze po pierwsze - czasu na kompie w ogole nie spedzalam i po drugie - nie mialam pojecia o czym napisac: O tym co sie dzieje teraz, na swiezo, czy nadrabiac przemilczane dwa tygodnie. Teraz tych tygodni przemilczanych jest znacznie wiecej, a ja wcale mniej zaklopotana nie jestem. 

Ok, jakos sobie to podzielilam w glowie i w tym poscie opowiem wam w kilku zdaniach o La Manga del Mar Menor i wspanialym czasie jaki spedzilam tam z "Guys of yesterday", oraz o rzeczach, ktore z nimi robilam pierwszy raz. Zapewniam, ze nie uda mi sie ogarnac tego w krotkiego posta, wiec jak ktos nadal ma checi czytac moje wypociny, to prosze uzbroic sie w cierpliwosc, haha. 

A wiec.. Zaczne od kilku zdjec (i opisu) malowniczego miasteczka turystycznego, jakim jest La Manga del Mar Menor, gdzie spedzilam dwa tygodni wakacji z moja host family. Slyszalam, ze w zimie nikt tam nie mieszka (czemu wcale sie z reszta nie dziwie), gdyz miasteczko jest strikte turystyczne. To 19-sto kilometrowy polwysep, lezacy niedaleko Murcji (wlasciwie w), otoczony od wewnetrznej strony morzem Mar Menor, a od zewnetrznej Morzem Srodziemnym. Jesli o szerokosc owego polwyspu chodzi, to mozna go przejsc moze w 3 minuty (albo troszke przesadzilam). Jesli ja bym miala dodatkowo opisac La Manga, jej przekroj to wygladalby on tak: morze, plaza, domy, Gran Via (glowna ulica), domy, plaza, morze. Mozna oszalec. W pasmie domow znajduja sie tez czasem jakies bary, restauracje, miejsca bardziej komercyjne, puby, itd. W dodatku mieszkaja tam tylko rodziny z dziecmi, lub ludzie starsi. Choc tez tak calkiem niezupelnie, o czym przekonalam sie jednej nocy, ale o tym za chwile. Teraz zdjecia:

Niebo i palmy nad Mar Menor.
Widok z naszego wielkego balkonu.
Uliczki prowadzace do plaz.
Cudna woda w Meditterranean Sea.
Zachod slonca nad Mar Menor.
Inne wejscia na plaze, ktore mnie zawsze urzekaly cudna architektura domow znajdujacych sie w poblizu.
W drodze do portu.

Kolejne ladne niebo nad Mar Menor. Nieba to akurat te morze ma bardzo udane.  ;)
Palmy, palmy, palmy!
Widoczkow wystarczy, pewnie i tak wrzucilam za duzo. Miejsce samo w sobie niezbyt tetniace zyciem, ale oko cieszy. :)

No i apropo zycia.. Jak Ania poznala "guys of yesterday" i kim oni wlasciwie sa?!
Jednego wieczoru (gdzies na poczatku mojego pobytu), kolo godziny 23, poszlam sie przejsc wzdluz jedynej istniejacej tam ulicy, coby popatrzec, czy znajde jakis innych ludzi, jakies zycie, moze jakis bar/pub otwarty? Spacerowalam, spacerowalam, ale poza dwoma szumiacymi morzami i przejezdzajacymi co raz samochodami, nic innego nie dawalo oznak zycia. Ostatecznie napotkalam jakas grupke dziewczyn i jedna pare zakochanych, ktorych zapytalam o to samo: gdzie mozna tutaj wyjsc wieczorem, aby spotkac jakis mlodych ludzi? Oboje niezbyt pewnie, ale stwierdzili, ze mozna isc do portu. No ok, dobrze. Ide sobie dalej i mysle: Boooze, prosze Cie, choc jeden czlowiek.. Poszlam sobie dalej, juz tylko pospacerowac i chwile pozniej uslyszalam muzyke dochodzaca z plazy. Poszlam w tym kierunku (wlasciwie, to byl ten sam, ktorym podazalam), i zobaczylam na plazy morza Srodziemnego (jak ja nie cierpie Mar Menor!), samochod, z ktorego wydobywala sie jakas dudniaca muzyka i grupe pieciu mlodych ludzi imprezyjacych na plazy z barbeque i alkoholem. W Polsce przypuszczalnie w zyciu bym nie odwazyla sie zblizyc do osob znajdujacych sie w podobnej sytuacji (z obawy o swoje zycie, oczywiscie), ale tutaj wyglada to na tyle inaczej, ze nie mialam problemu, aby podejsc do nich i zapytac o to samo, co poprzednich napotkanych ludzi. W sumie, to byl to rowniez pretekst, aby zaczepic, porozmawiac. Okazalo sie, ze czesc z nich nawet mowi po angielsku! Co jak pewnie wiecie, w Hiszpanii, a szczegolnie Murcji, jest dosyc rzadkie. Porozmawialismy chwilke, podali potencjalne miejsca nadajace sie na wyjscie wieczorem, i kiedy bylam w polowie drogi, jeden z nich zawolal mnie pytajac czy nie mam ochoty zostac z nimi i zjesc cos, napic sie. No pewnie, ze mialam! Ludzie okazali sie tak strasznie sympatyczni i tak bardzo otwarci! To bylo straaasznie mile z ich strony, ze mnie do siebie przygarneli. Stanowili grupe wiekowa pomiedzy 24 - 26 lat, w sklad ktorej wchodzili np: przyszly dentysta, fizjoterapeuta, dwoje ratownikow. :) Ostatecznie posiedzialam z nimi chwilke (nie chcialam naduzywac goscinnosci, a i tak juz bylo pozno) i wymienilam sie numerem z Ismaelem, ktory zaproponowal, ze moge sie z nimi jutro gdzies zabrac. I tak wrocilam do domu, jeszcze nieswiadoma, ze wlasnie spotkalam ludzi, z ktorymi mialam spedzic swoje najlepsze chwile w La Manga.

Sytuacja z "Guys of yesterday" byla na tyle szalona, ze kiedy spotkalam sie z nimi drugi raz (oczywiscie juz w poszerzonym skladzie), w ogole nie wiedzialam gdzie jade, z kim dokladnie, gdzie zamierzaja mnie wlasciwie zabrac. Tak, to bylo troche szalone, dobrze, moze nawet bardzo. I sama nie wiem, czy nazwac to bardziej nieodpowiedzialnym, czy odwaznym. Jednak zaryzykowalam i nie wyobrazam sobie, ze moglabym tego nie zrobic. Powiedzieli mi, ze podjada po mnie i pojedziemy do jakiegos mieszkania znajomych na godzine, posiedziec, pogadac i ze odwioza mnie z powrotem do domu. Na co Ania zostawila namiary na tych ludzi hostom, spakowala sie w dwie sekundy i chwile pozniej wsiadla do samochodu z Ismaelem i Enrique, ktorzy podjechali pod miejsce, w ktorym mieszkalam. Na szczescie okazalo sie, ze zaufanie tym ludziom to byla najlepsza rzecz jaka moglam zrobic. Tego dnia bylismy na jakiejs kolacji u ich znajomych, gdzie czekala na nas reszta ludzi, innego razu zabrali mnie specjalnie na targ hipisowski i na zajebiste lody w Plaza Bohemia. Wszystko oczywiscie odbywalo sie w nocy, co bylo jeszcze dodawalo uroku wszystkim cudownym sytuacjom jakie spedzalismy razem. Jednego razu wracajac noca do domu samochodem, przy puszczonej glosno muzyce, otwartym oknie, rozwianych wlosach i samych pozytywnych myslach, poczulam, ze naprawde zyje. To bylo mega doswiadczenie. :) 

Moj pierwszy skok ze skaly do morzaaaaa!
Kilka dni przed moim wyjazdem dostalam wiadomosc, ze za chwile jada do Cala Reona, jakiegos pieknego miejsca, i pytanie, czy chce sie wybrac z nimi. Oczywiscie, ze chcialam, choc nie mialam pojecia co to wlasciwie jest. Doinformowalam sie tylko, ze jest to plaza na samym poczatku La Manga. Ok, a wiec powinnam ubrac na siebie stroj. A wlasciwiej.. nie zdejmowac go. Jak zawsze, na szybko wszystko zrobilam i wsiadlam do samochodu, tyle, ze ze znow innym kierowca, haha. Jechalismy tam na dwa samochody, na miejscu czekala na nas reszta ludzi. Jednak w trakcie drogi do tego miejsca Ismael powiedzial mi cos o jakims skakaniu ze skaly. A ja "Ze co? Slucham? Przepraszam, ale jakie skaknie ze skaly?" Matko, jak ja sie przerazilam! Juz robilam z nimi wczesniej troche szalonych rzeczy, ale skakanie ze skaly do morza?! Na pewno umre! A jak nie ja to ktos inny! No nie, bez zartow! Tak sobie pomyslalam. Jejku, bylam troche poddnenerwowana bo w sumie nie wiedzialam czego oczekiwac, no ale przeciez to odpowiedzialni ludzie, wiec chyba nic glupiego by nie zrobili, prawdaaaa? Jak przyjechalismy na miejsce zobaczylam skalne gorzyska, po ktorych najpierw sie wspinalismy, aby dolaczyc do reszty czekajacej juz na miejscu. Coz wiecej powiedziec.. bylo wspaniale! Mimo iz sie dosyc balam, bardzo chcialam skoczyc, baaardzo. Wszyscy dawali mi rady, co robic, czego nie robic, zebym sie nie bala, ze tu jest bezpiecznie, ze costam. Choc najwazniejsze chyba dla mnie bylo to, jak Ismael powtarzal, abym nie skakala jak nie jestem pewna. Bylam. Skoczylam. I byla to nieziemska mieszanka emocji, niezwykle silne przezycie. Kiedy jestes juz w wodzie czujesz cos niesamowitego, swojego rodzaju ulge. Oh, eeekstra. Enrique przez caly czas krecil filmy, ktore pozniej dostalam, a wiec mam tez pamiatki. :) Podziele sie z wami jednym zdjeciem, ktore zrobil zaraz po moim skoku:

Ana, Ja, Tomas, Iza, Ismael - Ci co byli akurat w morzu. Wygladamy strasznie, ale pamiatka jest mila.  :)
Co bylo pozniej? Wrocilismy do naszego kilometru 11 (gdyz w okolicy niego mieszkalismy), pojechalismy na zakupy, ja poszlam sie przebrac do Any, w suche ubrania i udalismy sie na plaze, na ktorej tez sie wlasnie poznalismy, aby zrobic barbeque. Siedzielismy tam przez cala noc, jedlismy, rozmawialismy, pilismy, sluchalismy muzyki z samochodu, jeszcze raz pilismy, bylo naprawde milo. Ja sie troche upilam. Jakby mocniej niz tylko tradycyjne troszke, ale nie bylo tak strasznie zle. Kiedy zostalismy juz tylko w trojke z dwoma chlopcami, postanowilismy pojsc poplywac w morzu, tak na koniec. I w ten sposob doswiadczylam kolejnej cudnej rzeczy, jaka jest kapiel w bieliznie w ciepla noc, w Morzu Srodziemnym. Aaaah! Trzeba abym mowila, ze bylo cudownie? 

To strasznie strasznie trudne opisac to wszystko co sie wydarzylo podczas tak dlugiego czasu, co moja chora glowka wymyslala czasami, jakie rzeczy wyprawialam, ile innych milych (ale tez i nie, lecz tu nie o tym) rzeczy mi sie zdazylo. Powiem jednak, bo wiem, ze niektorzy bardzo ciekawi byli tej kwestii, ze oczywiscie nie obylo sie bez goracego romansu, ale niestety szczegolow zdradzic nie moge. Hahaha.:) 

Zdradze wam jednak, ze w kolejnych postach dowiecie sie, iz na tym jednym sie nie skonczylo, gdyz Madryt jest pelen pieknych mlodych mezczyzn. A nawet, ze od tego momentu na prawde zaczelo sie dziac. :)

Jesli jednak jeszcze o La Manga chodzi, a wlasciwiej o "Guys of yesterday", bo to na nich chcialabym sie skupic mowiac o swoim wyjezdzie tam, w ostatnia ma noc wybralam sie z Tomasem i Angelem do swietnego irlandzkiego pubu, gdzie uczyli mnie grac w bilard i pozwolili milo spedzic ostatnie godziny przed powrotem do Madrytu. Udalismy sie tam dosc pozno, gdyz dopiero po ich pracy - sa oni barmanami w Cafeteria Victoria, ktora zdecydowanie, zwlaszcza ze wzgledu na obsluge polecam, jakbyscie przypadkiem wpadli w tamte strony. :) Ale wlasnie, to w tym wszystkim jest takie swietne, ze oni wszyscy naprawde mieszkaja w przeroznych stronach Hiszpanii, ale co roku od wielu lat przyjezdzaja na wakacje do La Manga, i czesc pracuje jako barmani, czesc jako ratownicy, czy ktokolwiek inny. Czy to nie brzmi fantastycznie?

Oczywiscie dostalam zaproszenie na przybycie tam w innym czasie, moze w nastepne wakacje, ale kto wie, gdzie ja bede za rok o tej porze? Moze uda mi sie tam wrocic, do tych wszystkich miejsc o ktorych chcialam wam opowiedziec, wrzucic zdjecia, ale nie zrobilam, bo post by sie zrobil zdecydowanie za dlugi, haha.  Bardzo mi w sumie szkoda, ale chyba czas konczyc. Na razie tyle, jesli chodzi o tamten czas. Kiedy dostane zdjecia od hostki, to zobaczycie mnie doslownie cala w leczniczym blocie, jakiego zazywalismy pewnego razu w dosc ekstremalnych warunkach posrod polmetrowych meduz, o czym mam nadzieje, uda mi sie jeszcze opowiedziec.

A wiec.. ostatecznie konczac.. Jak bardzo nie chcialam jechac do La Manga, tak prawie rownie bardzo nie chcialam wracac do Madrytu. Co jest dosc naturalne, oczywiscie. Teraz jednak, czuje jakby ten czas byl czyms na ksztalt wspomnienia-snu, i bardzo mi sie smutno robi jak sobie pomysle, ze niektore wspomnienia uleca, a tamte chwile juz nie wroca. Ale znow jestem w Madrycie, w moim ukochanym miejscu ever, w mojej (obecnie) codziennosci. W Madrycie zawsze cos sie dzieje, Madryt zawsze zyje, a ja kiedy moge zyje razem z nim. I postaram sie teraz na dniach (zapowiadaja sie odrobine spokojniejsze) opowiedziec wam, co sie u mnie dzieje, dzialo w ostatnim czasie. A przynajmniej opowiedziec o czesci z tych wydarzen, najszczegolniejszych (czyli kazdych, haha), wraz ze zdjeciami. Tymczasem.. gratuluje tym co dotrwali do konca i jednoczesnie dziekuje tym co nadal ze mna tutaj sa. Przesylam wielkie buziaki i zostawiam wam najbardziej pozytywna piosenke tego lata, ktora bardzo kojarzy mi sie z czasem spedzonym z "guys of yesterday", a kiedy rozbrzmiewa w Madryckich klubach, jestem sklonna (i to robie :p) tanczyc do niej chocby na stole, haha. Dobranoc i ejoy!


(Link do tego wideo, dostepnego w Polsce. Ja mam problem z otwarciem go z Hiszpanii, ale podobno to to samo :P --> http://www.youtube.com/watch?v=GnBYdUXi3Eg

PS. W nastepnym poscie na pewno opowiem o tym, jak w zeszla sobote spedzilysmy razem z Paulina noc uraczajac sie zbyt duza iloscia mojito, w towarzystwie sympatycznych barmanow i (jak sie okazalo) gwiazdora meksykanskich telenoweli. ;)

sobota, 9 lipca 2011

Kolacja u Kolumbijczyka, party u francuzow i goscinnosc Marcela ;)

Sadzilam, ze juz nie zdarze nic napisac, ale pozwole sobie na ostatnie kilka slow, haha. W sumie mamy jeszcze chwilke do wyjazdu nad nasze cudne plaze, ktorych wizja mnie do siebie coraz to bardziej przyciaga (a to dobrze). ;) Jesli o przygotowania do wakacji chodzi.. zabralam zdecydowanie za duzo rzeczy. Wlasciwie zabralam wszystko i troche wiecej. A z racji, ze nie bede miala stalego dostepu do internetu, zabralam tez z milion ksiazek (do czytania i do nauki jezykow), z ktorych mam nadzieje, bede korzystac. :) Jak bedzie na miejscu, oczywiscie postaram sie napisac i pokazac tak predko jak to mozliwe. :)

Wierzycie, ze jestem w Madrycie juz dwa tygodnie? Ten czas bardzo szybko zlecial, ale na szczescie przede mna jeszcze duuuuzo dni w tym miejscu! Nie wyobrazam sobie wracac stad po dwoch tygodniach na przyklad. Czlowiek sie ledwo zaklimatyzuje, pozna miasto, ludzi, zaprzyjazni sie z krajem i musi odjezdzac. To drastyczne nawet, bym rzekla. Tym bardziej ciesze sie, ze moj pobyt tutaj dopiero sie zaczal, a do wrzesnia jeszcze baaardzo daleko!

Jesli o wczoraj chodzi.. Ostatecznie obylo sie bez clubbingu, i nawet sie ciesze z tego powodu. Na tourne po clubach wybierzemy sie kolejnym razem. :) Wczorajszy wieczor spedzilysmy z Paulina w gronie baaardzo roznych, ciekawych ludzi. Poczatkowo wybralysmy sie do parku, za Plaza de España, ktory nie mam pojecia jak sie nazywa (kiedys pojdziemy tam na dluzej bo jest naprawde piekny!), aby posiedziec, pogadac o wszystkim i ogolnie odpoczac. Kiedy zglodnialysmy, Paulina napisala smsa do swojego kolegi, ktory mieszka teraz w Madrycie, z prosba o konkretny adres jednego baru, ale dostalysmy propozycje dolaczenia do nich, na kolacje w Chueca. Oczywiscie nie zastanawialysmy sie zbyt dlugo co wybrac. :) I tak ogolnie mowiac, w Chueca spotkalysmy sie z Marcelem (Niemcem, mowiacym w czterech jezykach), ktory zaprowadzil nas do mieszkania swojego przyjaciela Kolumbijczyka (gdzie byla rowniez jedna Wloszka, haha :p). Isidro zrobil dla nas pyszna kolacje i uraczyl winem. Bylo baaardzo sympatycznie! Rozmawialismy po angielsku i hiszpansku i ogolnie bylo wesolo. :) Po jakims dluzszym czasie, jak zdecydowalysmy sie z Paulina ze nie wracamy zbyt wczesnie do domu, opuscilismy mieszkanie Isidro, aby udac sie do jakiegos innego, przy Sol, oczywiscie razem z naszymi nowymi znajomymi. Myslalysmy, ze bedzie puste, a my po prostu zmieniamy lokalizacje, ale okazalo sie, ze w srodku bylo pelno ludzi, ktorzy imprezowali juz od jakiegos czasu. Praktycznie wszyscy byli francuzami, a dodatkowo jakimi! Ah! Moznaby sie zakochac. Powaznie, tak atrakcyjnych i co najwazniejsze - wysokich ludzi, nie spotyka sie tutaj na co dzien. Haha. Kiedy jeden z nich dowiedzial sie, ze jestesmy Polkami, zaczal do nas mowic po polsku! Bylysmy w szoku. To bylo niesamowite slyszec jezyk polski z ust obcokrajowca - francuza, na obcej ziemi. :)
Na samym koncu, kiedy francuzi udali sie do jakiegos klubu oddalonego daleko od Sol, my wybralysmy sie do mieszkania Marcela, aby tam spedzic reszte czasu, przed przyjazem naszych autobusow. Noc byla bardzo przyjemna i ciesze sie, ze spedzilysmy ja tak, a nie inaczej, w gronie tych, a nie innych ludzi. :)

Do domu wrocilam o 5:40, wiec nawet zdazylam troche pospac. Za chwile wyjezdzamy, wiec pisze na ostatnia chwile. I nie wiem co przyniosa przyszle 2 tygodnie, ale mimo wielkich checi pozostania w Madrycie, nawet sie ciesze na ten wyjazd. Na pewno bedzie milo i moze bede miala troche wiecej czasu, aby zajac sie soba i swoimi jezykami, oraz morzem! Haha. :) 

Obiecuje odezwac sie tak predko jak to mozliwe, a tymczasem.. przesylam gorace buziaki z pieknej Hiszpanii!

piątek, 8 lipca 2011

Wycieczka do Madrytu z host dzieckiem; uratowana z opresji; kompletne zakrecenie i "cudowna" nowina..

Jak wam cos powiem to nie uwierzycie, sama nie wiem co o tym myslec: zloscic sie czy smiac, acz obecnie przychodzi mi i jedno i drugie. Ale moze tak: ogolnie i po kolei. O wczorajszym dniu chcialam wam troche opowiedziec, ale na wiesc tego co zaraz uslyszycie, stwierdzam, ze skroce fakty do minimum. A wiec.. 

Jestem troche zmeczona, a nawet powiedzialabym bardzo. Wczoraj, przypuszczalnie na skutek zbyt malej ilosci snu i zbyt duzej dawki slonca, podzialo sie cos niedobrego z moim organizmem i odwalal jakies dziwne rzeczy. Bylam na sporym haju, do tego stopnia, ze zasnelam na tarasie, kiedy w domu zrobila sie cisza, mialam wrazenie, ze umieram na goraczke i jak tylko sie przeczolgalam z tarasu do pokoju - poszlam spac. Wstalam o 22 i szukalam dziecka bo myslalam, ze zaginelo (w istocie, nigdzie jej nie moglam znalezc, zniknela), a okazalo sie, ze jest w pokoju z Lidia.. Wiec sami widzicie, slonce mi w koncu zaszkodzilo. 

Rankiem jednak (kiedy to pracowac trza), zabralam Marte do Madrytu (aby zrobic cos innego, ciekawego), bo bardzo chciala przejechac sie autobusem. Z tego co wiem, dziecie to nigdy nie bylo w Madrycie, jedynie gdzies po cos, ale nie na tej zasadzie co ja ja zabralam. Mimo obaw hostow byla bardzo grzeczna, nie zgubila sie w pierwszym tlumie i sie sluchala. Pospacerowalysmy troche, kupilysmy kilka drobiazgow, porobilysmy zdjecia, pobawilysmy sie w parku, pojezdzilysmy metrem i wrocilysmy do domu. A to nasze zdjecia:

Moja mala zlosnica na dachu budynku metra:


Together:

W razie czego, ona sama sie tak scisnela, haha.
Slodka jest, prawda? To trzeba jej przyznac, ale jednoczesnie jest kochana zlosnica i mistrzynia w rzadzeniu innymi. Ale jakos sobie dajemy rade razem. Czasem ciezko, ale ostatnio jest coraz lepiej. :)

Tyle jesli chodzi o wczoraj.

Dzisiaj natomiast.. Marta troche pozniej wstala, wiec zajelam sie rano Jaime, coby Lidia mogla poprasowac. I nie mam pojecia czemu, ale przy mnie to jest zupelnie inne, spokojne, grzeczne dziecko. Lidia go bardzo rozpiescila i na duzo sobie przy niej pozwala, pewnie dlatego. Z Marta spedzilysmy nawet tworczy dzien, stwarzajac swoja gre planszowa, grajac w nia i malujac motyle na duzych kartkach papieru. Do Madrytu pojechalam niestety dopiero po 20, bo kilka rzeczy musialam zrobic w domu, a konczac prace o 18 na prawde czasu brak. W Moncloa na milym spacerku spotkalam sie z Patrycja (Perejil), ktora na kilka dni jest w Madrycie. ;) To zdjecie, ktore Patrycja zrobila mi siedzacej przy fontannie. Jest dziwne, ale ciekawe. :)


No i hit wieczora: Ania nie bylaby Ania, gdyby nie miala jakis nocnych przygod.. A wiec idzie sobie Ania ulica Princesa, spokojnie, rozgladajac sie wokol siebie, czasem gdzies po drodze wpadajac. Wraca sobie do Moncloa piechota, przeciez ma tyyyle autobusow w nocy i jeszcze duzo czasu! Zachodzi do Arguelles (ostatnie metro przed Moncloa) i mysli sobie: "Moze zerkne na swoje cudowne karteczki z rozkladem jazdy, coby wiedziec na jaki autobus pojsc". Otwiera, patrzy, widzi: 23:50. "Cudownie, w sam raz zdaze dojsc". Idzie sobie dalej, znow mysli, zatrzymuje sie i sobie uswiadamia: "O kurwa! Ale dzisiaj nie jest weekend!". Tak Ania zostala bez autobusu powrotnego do domu. Ostatni odjechal o 23:30, a nastepny byl o 7 rano..

Kiedy doszlam do Moncloa, jeszcze z nadzieja glupca i wzrokiem szalenca zapytalam jakis ludzi czy nie jedzie dzisiaj zaden autobus do Villafranca. Na tablicy pisalo, ze jedzie, ale rano. O kurwa! Co zrobic?! Nic juz nie jedzie! Zaden autobus, nic, zero! Cala sie trzese i pisze pelnego blagania o litosc smsa do Oscara. Sms poszedl, ale nie ma odpowiedzi. Dzwonie wiec, proszac, aby odebral smsa, mowi, ze oddzwoni. W tym czasie pisze pelnego ekspresji smsa do Pauliny mowiac co sie stalo. Host dzwoni, mowi, ze juz po mnie jedzie, abym sie nie martwila. Ok, uf. Pisze dlugiego smsa do Pauliny. Ide do ubikacji. Wychodze i przez przypadek otwieram drzwi dla personelu (prowadzace nie wiem gdzie), przez ktore chce wyjsc. Panowie sie na mnie patrza zaciekawieni co wyprawiam. "Ups, sorry".

Oscar przyjechal po mnie chyba 20 minut po telefonie. Mowi, ze mial przeczucie, ze to sie w koncu stanie, a dzis nawet chcial mi wyslac smsa, abym pamietala, ze ostatni autobus jest o 23:30. No trudno, stalo sie, zdruzgotana swoim roztrzepaniem (dzisiaj szczegolnie wzmozonym, gdyz jeszcze nie doszlam do siebie calkiem, nadal czuje sie dziwnie), rozbawiona sytuacja i zawstydzona dobrocia i wyrozumialoscia swoich hostow, siedze sobie obok i staram sie ukryc wylatujace ze mnie emocje. Nagle Oscar oznajmia, ze dostal ode mnie jeszcze smsa, po naszej rozmowie, ale po polsku. W glowie kolejne "o kurwa!". Jak mozna byc takim idiota?! Otrzymal smsa wyslanego do Pauliny. Ja nie moge. Sluchajcie.. to bylo jakies kompletne zakrecenie!

Zeby tego bylo malo.. podjezdzajac pod nasz dom, Oscar mowi, ze ma dla mnie zle wiesci. Pyta czy chce wiedziec. Odpowiadam, ze nie, ale skoro uratowal mi zycie, to chyba moge posluchac. Mowi, ze w La Manga nie bedzie internetu. Haha. Sluchajcie, nie wiem jak wy, ale ja wlasnie zaczelam sobie zdawac sprawe co to znaczy. Wtedy przez chyba kolejne 10 minut zartowalismy sobie z tego, a pozniej zaczelismy rozmawiac powaznie, ale fakty wygladaja tak, ze:
W sobote jade z moja host family do La Manga del Mar Menor, miejsca, w ktorym beda mnie otaczac z dwoch stron plaze: Morza Srodziemnego i Mar Menor. Bedziemy tam dwa tygodnie. Dwa. Tygodnie. Nie dni. A ja nie bede tam miala przez ten caly czas internetu! Dwa tygodnie! Rozumiecie to?! Dowiedzialam sie tez, ze wlasciwie to chcial mi to powiedziec w drodze do La Manga, ale pomyslal, ze lepiej bedzie jak zrobi to wczesniej. Doprawdy, jaki on wspanialomyslny! Najpierw ratuje mi zycie, a potem uswiadamia, ze przez dwa tygodnie bede odcieta od swiata (a takze i mojego bloga, a wiec i was). Malo tego, uwaza to i moja reakcje za calkiem zabawna. Haha! Sluchajcie, ja sie smieje teraz (troche dramatycznie ale smieje), ale nie mam pojecia jak to bedzie wygladac. Nie wyobrazam sobie dwoch tygodni bez internetu, bez pisania notatek. Zupelnie! Jakas nadzieja jest w fakcie, ze sa tam gdzies jakies kafejki. Oddalone o miliardy kilometrow ale sa. Dodatkowo.. zawsze sie mozna pousmiechac i poprosic kogos o pozyczenie laptopa.. Hm.. moze jednak nie wyglada to tak zle? Haha. Dobra, nie oszukujmy sie, wyglada to beznadziejnie. Ale obiecuje, ze nie zostawie bloga na dwa tygodnie. Za nic w swiecie! I mam nadzieje, ze i wy mnie nie opuscicie na zawsze, nawet jesli pojawi sie jakas przerwa w pisaniu.

Jutro idziemy z Paulina poimprezowac na cala noc, mozliwe, ze w towarzystwie innych au pair i tutejszych mlodych ludzi. Szczegolow jednak jeszcze nie znam. Plan jednak jest taki, aby troche odpoczac po dosc trudnym tygodniu i pobawic sie jeszcze przed moim wyjazdem, co tez na pewno zrobimy. Nim jednak zawitam na goracej plazy, na ktora niezbyt z reszta chetnie jade, dam wam znac co wiecej wiem na temat internetu i pisania postow, oraz zdam relacje z imprezy. :)

Tymczasem uciekam, bo juz padam na twarz i inne czesci ciala, a jutro trzeba jakos wstac i zajac czyms moje host dzieciaczki. Wielkie buziaki z (jeszcze) Madrytu! I do zobaczenia jutro! :))

PS: Post byl wrzucony juz w nocy, ale zainstnialy jakies problemy i wrzucam go dopiero teraz, drugi raz, juz ostatecznie. Buziaki! :)